2016/11/02

Sambor Prei Kuk, czyli co jeszcze zrobić w Kambodży

Po paru dniach w Phnom Penh chciałem uciekać - zupełnie nie poczułem i nie polubiłem tego miasta. Wpakowałem się rano w autobus i pijechałem do Kampong Thom - w jego okolicach znajduje się kompleks ruin przedangkorskiego Królestwa Chenla, dlaczego by więc nie rzucić na nie okiem?

Całkiem przyjemna przejażdżka wygodnym i raczej pustym autobusem nie zwiastuje tego, czym ma przywitać mnie zakurzone Kampong Thom - czyli w zasadzie niczego. Ścisłe centrum to kilkanaście budynków, w tym wysoki hotel z dużą restauracją, w której zatrzymują się wycieczki - miasteczko leży na trasie z Phnom Penh do Siem Reap, czyli głównej przelotówce kraju. Pomiędzy przyjazdami kolejnych autokarów panuje tu niepokojąca cisza i za wiele się nie dzieje, a tu i ówdzie przebiegnie tylko kulawy pies. Wysiadam, zabieram z luku bagażowego swój plecak i gdy tak stoję w chmurze pyłu za odjeżdżającym autobusem, zastanawiam się, co najlepszego zrobiłem. Przechodzę na drugą stronę szerokiej w tym miejscu ulicy i w nawet przyzwoitym motelu targuję się o pokój - podróżowanie w pojedynkę jest trochę droższe, więc staram się być nieugięty. Choć jest dopiero wczesne popołudnie, padam na łóżko w niewielkim, dusznym pokoju i płytko oddychając kończę dzień - jutro się zastanowię, co dalej.



Rano, kolejny raz, ratuje mnie niezawodna owsianka z plecaka - dziś z wygazowaną wodą mineralną, ale nie narzekam, odbiję sobie za parę dni. Wychodzę na ulicę, łapię tuk-tuka i po średnio udanym tym razem targowaniu ruszam w stronę Sambor Prei Kuk. Mój kierowca twardo próbuje mnie przekonać, że powinien zostać moim przewodnikiem po ruinach, ale dość szybko wyczuwa, że nic z tego i daje mi spokój. Po mniej więcej 30 minutach docieramy do polany-parkingu i budki strażnika. Poza nami nie mam tu nikogo. Dokładnie, NIKOGO. Przyzwyczajony do angorskich tłumów byłem pewien, że i tu znajdzie się przynajmniej kilka wycieczek, ale nie: po chwili jestem w dżungli sam jak palec, a jedynych ludzi spotkam wychodząc z lasu - parę Amerykanów o minach zdziwonych równie jak moja. 






Kompleks Sambor Prei Kuk podzielono na trzy strefy (N, S i C), rozrzucone na sporej powierzchni w dość rzadkim lesie - smukłe wieże z czerownej cegły (bo w zasadzie tylko one, kilka bram i trochę murów otaczają kratery po amerykańskich bombardowaniach) strzelają w niebo z dywanów suchych liści i piasku. Tu i ówdzie stoją rusztowania, bo prace konserwatorskie zaczęto relatywnie niedawno. Między budowlami wije się tylko wąska, piaszczysta ścieżka, w której zostawiam głębokie ślady, idąc wgłąb lasu. Królestwo Chenla istniało od późnego VI do IX wieku, a Isanapura - po której ruinach właśnie chodziłem - była jego stolicą i głównym ośrodkiem religijnym. Po śmierci króla Jayavarmana I Chenla zaczęła się rozpadać, otwierając drogę nowej erze: Królestwa Angkoru. Królestwa, którego dziedzictwo jest dużo powszechniej znane. 















Choć budowle Sambor Prei Kuk nie są tak wyrafinowane jak budowle Angkoru, a jego skala jest dużo mniejsza, panująca tu atmosfera robi na mnie piorunujące wrażenie. W otaczającej mnie dżungli jest niesłychanie cicho i spokojnie, a jedyny dźwięk, który słychać w okolicy, to dochodzący spod moich stóp szelest liści i pękających gałązek. Zaglądam do ciemnego wnętrza jednej z wież, gdzie snop światła sączący się z wysokiego stropu oświetla złoty posąg Buddy. Wstawiony tu niedawno, bo w Sambor Prei Kuk czczono Sziwę. Cisza aż dzowni mi w uszach, a poczucie bycia w takim miejscu kompletnie samemu jest wprost surrealistyczne. Zanim wrócę do mojego tuk-tuka, plączę się jeszcze przez chwilę po okolicy, przechodzę przez niskie bramy, przedzieram się przez niewielkie zarośla i wreszcie w cieniu ogromnego drzewa przystaje przy pozostałościach wielkiego, ceremonialnego basenu. Cegły i kamienie porośnięte są mchem, a gdzieniegdzie pokryte siatką korzeni giną w objęciach dżungi. Obserwuję ten spektakl w przenikliwej ciszy i nie mogę wyzbyć się myślenia, że widzę to miejsce jako pierwszy, niczym współczesny Henri Mouhot. Podczas tej podróży jeszcze nie zdarzyło mi się być kompletnie samym w takim miejscu! Szał, po prostu szał. 





Gdy następnego dnia opuszczam zakurzone Kampong Thom - już mniej wygodnym, wypchanym po brzegi autobusem z satynowymii firankami w delfiniki i Khmerami siedzącymi w przejściu na plastikowych stołkach - cieszę się jak dziecko. Bo choć Kambodża nie zachwycała mnie przez kilka ostatnich dni, to wynagrodziła to po stokroć. Piękne miejsce!

INFORMACJE PRAKTYCZNE
JAK JECHAĆ: Kampong Thom (czy też Stueng Saen, bo Kampong Thom nazywa się też całą prowincję) leży trochę ponad 200 km od Phnom Penh i niecałe 180 km od Siem Reap, przy głównej drodze łączącej te miasta - dojedziecie tam więc autobusami, które między nimi kursują. Jednym z tańszych przewodników jest Sorya - można znaleźć negatywne komentarze na jej temat, ale w przypadku dość niedługiego połączenia w biały dzień nie popadałbym w przesadę. Ja trafiłem na całkiem niezły autobus, wyruszyliśmy o czasie, a dworzec i kasa biletowa w Phnom Penh są bardziej niż OK. 

GDZIE SPAĆ: Ja zatrzymałem się w Arunras Guesthouse dokładnie po drugiej stronie miejsca, gdzie zatrzymują się autobusy. Obok jest też droższy hotel i restauracja o tej samej nazwie. 

CO ROBIĆ: Sambor Prei Kuk leży około 30 kilometrów od Kampong Thom - tuk-tuki życzą sobie 15 USD w dwie strony (mi się udało stargować to do 12), zabierają 3-4 osoby i poczekają na miejscu tyle, ile trzeba. W mieście jest też malutkie, ale przyjemne Kompong Thom Museum, a w okolicach kilka innych kompleksów ruin - poczytajcie o nich TU





Poczytaj też o:
więcej o mnie