2016/04/14

Herbata, która rośnie w chmurach Munnaru

Gdy budzę się i widzę oblepione chmurami szczyty, wpadam w półprzytomną konsternację. Nie przywykłem do takich widoków z rana… Zbieram myśli - Kerala, Munnar, plantacje herbaty. Wstaję i wychodzę na balkon: zamglone powietrze jest ostre i rześkie (co jest kojącą odmianą po lepkim od upału Koczinie), a wysoko nad kardamonowymi polami majaczy jaskrawa zieleń herbacianych krzewów. Niektóre z nich leżą najwyżej na świecie i nie odpuszczę sobie, jeśli ich nie zobaczę. 


Wpadam do hotelowej restauracji na szybkie śniadanie: szklanka świeżego soku ananasowego i chrupiąca, jeszcze ciepła dosa będą w sam raz. Duży, cienki naleśnik - jedno z typowych keralskich dań śniadaniowych - zjadam z lekkim, kokosowym czatnejem. Wciąż nie mogę się nadziwić (choć to banalne odkrycie), jak dużo bogatszy jest smak tartego miąższu kokosowego w porównaniu ze zwykłymi wiórkami. Wypijam kilka łyków cienkiej kawy i biegnę w dół zbocza - w wysokich polnych trawach schowana jest tam herbaciarnia, w której mogę porównać smaki herbaty białej, zielonej i czarnej. Idealnie! Zdążę przed wyprawą do Kolukkumalai, najwyżej na świecie położonej plantacji herbaty. Najlepsza jest czarna z płatkami róży - wyrazista, tylko lekko gorzka, z delikatnym aromatem kwiatów. Nie dziwi mnie to z resztą specjalnie: zawsze lubiłem smak róży. Tylko raz miałem chwilę zwątpienia, gdy Nathalie - którą poznałem w Chinach - usilnie próbowała mi wytłumaczyć, że wszystko, co z różą, smakuje jak potpourri… Ale do rzeczy, bo muszę już ruszać!

Nie mam nic przeciwko takiemu widokowi z okna!





Zajmuję miejsce na twardym fotelu dżipa o wdzięcznej nazwie Mahindra (indyjska kuzynka Łady Nivy?), który podjeżdża pod recepcję i ruszam w mozolną wycieczkę na pobliski dwutysięcznik. Pierwsze pół godziny jest bardzo przyjemne i nic nie zwiastuje tego, co nadchodzi - równa droga wije się malowniczo przez herbaciane pola poprzetykane krępymi drzewkami pomarańczy, a w dole zalotnie błyszczy jezioro Anayirankai, przy którym można ponoć spotkać dzikie słonie (tyle z resztą oznacza w lokalnym języku jego nazwa). Gdy wjeżdżamy w gęsty i ciemny eukaliptusowy las, Harish, mój przewodnik, niewinnie uprzedza: „Niedługo zjedziemy z asfaltu, a dalej będzie trochę wyboista droga przez plantację. Ale to tylko kawałek”, uspokaja, a ja (o naiwny!) cieszę się, jak dziecko. Dżipem przez pola herbaty! 



Anayirankai oznacza "woda, do której przychodzą słonie".



Indyjska Mahindra w natarciu!
Gdy docieramy do wspomnianej przez Harisha drogi, mój kręgosłup automatycznie sztywnieje w gardzie: lekko wyboista droga przypomina raczej czynny kamieniołom. Wąską, zakurzoną nitką ciągnie się bez końca aż po horyzont, ginąc w bujnych herbacianych krzewach. Choć wygląda to wszystko niezwykle malowniczo, a może wręcz bajkowo, nie wyobrażam sobie, jak jakikolwiek samochód miałby jechać po tych głazach. Szybko przekonuję się, że Mahindra może: w rytm głośnej, indyjskiej muzyki podskakuję na tylnym siedzeniu, koncertując całą uwagę na kolanach i głowie - obijać je o Mahindrę to nic przyjemnego!





Nie ma mowy o trzymaniu w rękach aparatu, więc zanim zatrzymamy się na szczycie, podziwiam. Im wyżej wjeżdżamy, tym piękniejszy obrazek się przed (i za) nami rozpościera. Ostre skalne szczyty, jak świeczki na torcie, stoją na soczyście zielonych polach herbaty, które - przypominając plastry miodu - szczelnie oblepiają wolno opadające stoki. Zieleń nie ma końca, a zamiast tego przechodzi w szarość, a później błękit nieba. Gdy docieramy na ostatni, płaski odcinek drogi - gdzie wreszcie możemy się swobodnie zatrzymać - jest jeszcze piękniej. Wąska, górska ścieżka prowadzi po samej grani, która jest granicą między Keralą a stanem Tamil Nadu. Herbaciane pola niemal pionowo opadają w dół głębokiej doliny, przechodząc w niskie drzewa i krzewy. Daleko w dole widzę kilka domów i stróżkę siwego dymu, który ginie w chmurach. Choć czuję się jak na szczycie świata, po obu moich stronach stoją wysokie, skalne ściany, okalające herbacianą dolinę. Słyszę tylko wiatr. 
Powalający widok na Keralę...
... oraz Tamil Nadu.


Na zboczu, do którego przykleiła się fabryka Kolukkumalai, atmosfera jest bardziej przytulna - pewnie dlatego, że nie mam przed sobą zabójczej, pionowej ściany. Intymna, osłonięta z trzech stron niecka jest gęsto porośnięta herbatą, a na jej dnie - obok dwupiętrowego, drewnianego budynku fabryki z 1930 roku - stoją parterowe kwatery pracowników plantacji, otoczone ukwieconymi ogródkami. Jest cicho, a jedyne co słyszę, to odgłos spływającego z gór strumienia, w którym stara kobieta robi pranie. Wchodzę do fabryki, która wygląda i działa tak samo, jak za czasów Brytyjskiej kolonii. Drewniane, zbrązowiałe ściany pachną herbatą. Przechodzę przez pomieszczenia do suszenia, rolowania, fermentowania i segregowania liści, a stojące w nich stare brytyjskie maszyny - przywiezione kiedyś z Manchesteru - zdają się nie rejestrować upływu czasu. Sam z resztą czuję się, jakbym się w nim przeniósł - wokół siebie, zamiast nowoczesnych urządzeń, widzę sterty jutowych worków i unoszący się w półmroku herbaciany pył. 


Niekończąca się zieleń, a w dole fabryka i kwatery pracowników plantacji. Cisza, spokój i zapach świeżej herbaty.



Fabryka praktycznie się nie zmieniła, od kiedy w 1930 roku wybudowali ja Brytyjczycy. 
Gdy liście herbaty docierają do fabryki, w pierwszej kolejności trzeba je pozbawić wilgoci (idealnie ok. 50%) - w tym celu rozsypuje się je równo w szerokich korytach, przez których dno wdmuchiwane jest (w zależności od pory roku, jakości liści, itp.) ciepłe lub zimne powietrze. Liście wiotczeją i bardziej elastyczne gotowe są do dalszej obróbki.
Jedna z maszyn, która przypłynęła do fabryki z Anglii - ta służy do rolowania liści. Podczas tego procesu są one skręcane (i łamane), a sok wypływający z uszkodzeń naturalnie sprzyja procesowi fermentacji (w następnych krokach). Rolowanie - droższe i bardziej czasochłonne - jest charakterystyczne dla (lepszych) herbat liściastych. Herbaty ekspresowe - zamiast rolowania - poddaje się szybszemu łamaniu, cięciu i gnieceniu.    
Wyobraźcie sobie zapach herbaty, starego drewna i suchego powietrza - magia.
Zanim ruszymy w drogę powrotną, zamawiam kubek bursztynowego naparu - dzięki wilgotności i temperaturze panującej na tej wysokości, herbata z Kolukkumalai ma wyjątkowy smak (wysokość uprawy to jeden z ważniejszych czynników, warunkujących smak herbaty). Choć ma bardzo jasny i delikatny kolor, jest wyrazista i mocno…herbaciana. Nie jest gorzka, a za to lekka i aromatyczna. Wyobraźcie sobie krótko parzoną herbatę, która ma jednak mocny smak, ale pozbawiona jest goryczy. To sprzeczności, wiem, ale tak właśnie smakuje herbata, która rośnie w chmurach. 

Obowiązkowa degustacja herbaty wyprodukowanej za ścianą.

INFORMACJE PRAKTYCZNE
JAK JECHAĆ: Kolukkumalai leży 38 km od miejscowości Munnar, a ostatni odcinek drogi - czyli cały podjazd do plantacji - można pokonać tylko jeepem. Możecie wynająć go samodzielnie albo zostawić całą logistykę agencji turystycznej - mnie na wycieczkę zabrali The Travel Planners (KLIK). Z Koczinu do Munnaru wygodnie dostaniecie się lokalnym autobusem za 232 rupie (ok. 5-6 godzin) albo taksówką (2000 - 3000 rupii). 

GDZIE SPAĆ: W samej miejscowości Munnar znajdziecie noclegi na każdą kieszeń, jednak to mało  przyjazne, komercyjne zaplecze dla wycieczek na herbaciane plantacje. Najprzyjemniej jest zaszyć się w hotelu ukrytym na okolicznych wzgórzach, jak na przykład Spice Tree (KLIK), który gościł mnie w wielkim pokoju z widokiem na dolinę i kardamonowe plantacje. Pyszne jedzenie i świetny basen - idealny do ochłody po trochę męczącej wycieczce do Kolukkumalai.  

DOBRZE WIEDZIEĆ: Jeśli lubicie chodzić po górach, do Kolukkumalai można wejść pieszo i się tam zatrzymać na noc - w odnowionych kwaterach pracowników plantacji. Więcej informacji na stronie plantacji (KLIK).


>>> Przeczytaj też <<<


więcej o mnie