2016/06/20

Dlaczego warto zajrzeć do jawajskiego Solo (aka Surakarty)

Solo (czy inaczej Surakarta) wzięło mnie trochę z zaskoczenia - nie do końca planowałem się tam wybrać, ale kuszące zaproszenie od hotelu The Royal Surakarta Heritage Solo zmieniło moje plany. To była świetna decyzja, a Solo okazało się  jednym z bardziej czarujących miast mojej indonezyjskiej eskapady. Ha! Odkryłem perełkę! No, nie ja pierwszy, ale i tak bardzo się cieszę. Sami zobaczcie dlaczego. 



Lądowanie jest przepaskudne, samolot kiwa się na boki i trzęsie jak stary PKS, a do tego leje jak z cebra. Miewałem lepsze początki, ale zdarzało się też gorzej (jak na przykład w przeraźliwie zimnym Laosie na pace pick-upa z sałatą…), więc nie narzekam, tylko zgarniam z taśmy swój plecak (zwykle, oszczędnie, go nie nadaję, ale w Indonezji w cenie lotu zawsze jest bagaż - nieźle, co?) i idę przywitać się z Gilangiem, który czeka na mnie przed niewielkim terminalem lotniska: będzie moim opiekunem i przewodnikiem przez najbliższe dwa dni. Dziś popołudnie mam wolne, więc jedziemy do hotelu, gdzie plączę się bez celu, moczę w basenie z widokiem na miasto i wpadam do SPA na masaż - dwie ostatnie noce na Bali (w dużym, dusznym, nieklimatyzowanym pokoju z 12 łóżkami) były straszne, więc należy mi się trochę laby. Równowaga, pamiętajcie! 

W tym hotelu batik to słowo klucz - nawet elewacja ma jego motyw.
W lobby natomiast czułem się jak w Alicji w krainie czarów, serio!

W domu raczej bym tak nie chciał, ale w tak przesyconym tradycją miejscu, jak Solo, taki pokój to mistrzostwo. I oczywiście wszędzie batik!

Dzień 1.

Zaraz po śniadaniu (zachodnim, bo mimo tylu miesięcy w Azji nie jestem w stanie zjeść po przebudzeniu zupy z makaronem, po prostu nie, sorry) dołącza do nas sympatyczna Ajeng, z którą ustalałem szczegóły mojej wizyty, i takim wesołym trio jedziemy na podbój Solo. Zaczynam solidną porcją historii w pałacu Mangkunegaran - mniejszym z dwóch pałaców w Solo, ale lepiej zachowanym i utrzymanym (na tyłach którego z resztą wciąż mieszka rodzina królewska). Przewodnik oprowadza nas po pawilonie pendopo, przyległym audytorium oraz bardziej prywatnych salach i ogrodzie za budynkiem. Bardzo to wszystko ładne i… europejskie. Mnóstwo elementów pałacu przypłynęło kiedyś z Anglii, Francji czy Niemiec, więc klimat panuje tu niepowtarzalny. 

Kraton Mangkunegaran, a Wersalem pachnie z daleka ;)
Złoty lew przed wielkim i przewiewnym pawilonem pendopo przypłynął z... Berlina.
Czerwony herb rodziny królewskiej to jeden z motywów przewodnich pałacu.
A schowane za pałacem ogrody kipią zielenią i pachną tropikalnymi kwiatami.
Kolejny punkt programu (prawdziwy gwóźdź!) znajduje się kawałek za miastem, więc po drodze zatrzymujemy się na obiad w bardzo autentycznej knajpce Bu Ugi, która serwuje najlepszą w okolicy zupę z wołowego ogona - sop buntut. Faktycznie jest pyszna i wcale nie dziwię się, że przyjeżdżają tu na nią mieszkańcy Solo. Smakuje jak zupa babci: z marchewką, ziemniakami, bardzo delikatnym mięsem i chińskim selerem, który do złudzenia przypomina mi w smaku lubczyk. Wiem, mało to wszystko oryginalne, ale trochę mi już tęskno! Do zupy zjadamy po kilka obowiązkowych w Indonezji krakersów z ryżu i jedziemy do świątyni Cetho położonej wysoko na okolicznym wzgórzach. To jeden z piękniejszych kompleksów, który odwiedzam w Indonezji - stare kamienne kolumny i platformy spoglądają na dolinę, która tonie w chmurach. Magiczne!

Bu Ugi, bardziej lokalnie i autentycznie się nie da (no, może tylko siedząc na macie na chodniku).
Sop buntut, bez przesady jedna z lepszych zup, jakie jadłem w Azji (choć zasadniczo mało "azjatycka" w smaku).
Piękna świątynia Cetho - chwilę po deszczu schowana jeszcze odrobinę w chmurach. 



W drodze powrotnej udało nam się jeszcze zahaczyć o pobliskie pola herbaty - oni naprawdę mają w Indonezji wszystko!
W drodze powrotnej, już w Solo, zahaczamy o słynny (i jedyny w mieście!) targ staroci - padam na twarz, więc nie zostajemy tam długo i wracamy do hotelu na kolację. Dzień kończę klasycznym daniem z Solo, obowiązkowo ze słodkim sosem z orzeszków ziemnych. Mistrzowsko go wymyślili, spryciarze! 

Na targu Trwindu można upolować przeróżne cuda, między innymi tradycyjne indonezyjskie maski.

W zasadzie nie ważne, jak smaczne jest samo danie - z tym obłędnym sosem z orzeszków ziemnych wszystko jest po prostu PYSZNE (a szef kuchni dał mi swój przepis :D).

Dzień 2.

Jeszcze wieczorem Gilang uprzedzał mnie, że dzień będę miał napięty, ale żeby wstawać o 6:00?! No nic, sam tego chciałem, bo uparłem się na wycieczkę rowerową, a w tutejszym upale to możliwe tylko do 11:00. Ogromną zaletą Solo jest jego relatywnie niewielki rozmiar - dosłownie w kilkanaście minut można wyjechać z miasta i przenieść się na wieś i pola ryżowe usiane spiczastymi kapeluszami. Nie mógłbym nie wykorzystać takiej możliwości więc wcześnie rano wsiadam na zabytkowy, brytyjski rower (marki Phillips, tej od żarówek, żeby było weselej) i niepewny najbliższej przyszłości przecinam 4-pasmową ulicę (uff), żeby kilka chwil później przepłynąć rzekę Solo (na ręcznie napędzanej barce) i wylądować w zupełnie innym świecie. W oddali za plecami widzę miasto, a przed sobą mam ciągnące się po horyzont, soczyście zielone pola ryżu. Dziwne, chyba jeszcze nie byłem w mieście, z którego można tak szybko uciec. Jadę więc przed siebie, zatrzymując się po drodze kolejno w przydomowej fabryczce ryżowych krakersów, lokalnego alkoholu z cukru palmowego (ależ to mocne!) i… lotek. Tak, lotek, do badmintona i do tego jednej z najbardziej znanych indonezyjskich firm (ich lotkami gra reprezentacja narodowa). Zaglądam jeszcze do warsztatu, w którym produkuje się gongi ageng, obowiązkowy element każdej indonezyjskiej świątyni - niesamowite, jak kilku facetów robi tu wszystko ręcznie, w morderczym wręcz gorącu, buchającym z opalanego drewnem pieca (panowie rozgrzewają kawałek metalu, wielkimi młotami nadają mu pożądany kształt, rozgrzewają ponownie, uderzają młotami i tak dalej). Robię spore kółko po okolicy, odmachuję ludziom, którzy szczerzą się do mnie z daleka i mnie zagadują, zatrzymuję się do zdjęcia, o które prosi mnie wesoła rodzinka i w sielskim wręcz nastroju, z bananem na twarzy, wracam do Solo. No czy to nie czarujące miejsce?

Czaderski, co?


Po ugotowaniu i rozdrobnieniu z ryżu formuje się bloki, które kroi się na cienkie plasterki i suszy na słońcu. Świeża produkcja codziennie rano trafia do Solo. 
Duszno, gorąco i głośno jak cholera - a uwijają się jak mrówki.
Gotowe gongi, jeszcze przed finalnym polerowaniem.
Po odpowiednim przycięciu pióra się odrobinę podtapia, żeby nie strzępiły się po włożeniu w gumowy czubek lotki.
Do zdjęcia, o które poprosiła mnie siedząca obok gospodyni, zbiegły się sąsiadki i okoliczne dzieciaki :).
Po szybkim prysznicu i lanczu udaje mi się załapać na przejażdżkę XIX-wiecznym pociągiem (z parowozem), więc w jego wiktoriańskich, drewnianych wagonach mogę złapać chwilę oddechu i pogapić się na mieszkańców gapiących się na pociąg. Przejeżdża on przez samo centrum miasta,  które musi wtedy na chwilę zwolnić, a czasem się nawet zatrzymać, więc nie ma opcji, że przemkniemy niezauważeni (czy raczej niesłyszani, co w kontekście parowozu samo w sobie jest oksymoronem). Ciekawe doświadczenie! 

Ze stacji kolejowej jedziemy prosto do Kampoeng Batik Laweyan, czyli jednej z dwóch osad producentów batiku w mieście, żeby poznać tajniki produkcji tego słynnego jawajskiego rzemiosła. To przeurocze miejsce, czy w zasadzie dzielnica, gdzie w wąskich uliczkach pochowane są tradycyjne warsztaty, od pokoleń produkujące tkaniny z batikowym wzorem. Każdy kto był na Jawie, słyszał o Batiku, ale nie każdy wie, że Solo (które ma z resztą swój bardzo znany, charakterystyczny motyw) to jedno z głównych miejsc jego produkcji. A kto nie był i nie słyszał: batik to technika produkcji materiału, w której pokrywa się woskiem wzór na tkaninie, po czym moczy się ją w barwniku. Proces powtarza się z innymi kolorami, dzięki czemu batikowe wzory mają niezwykłe barwy. Mozolna, męcząca i drobiazgowa robota, ale batik jest po prostu przepiękny, nie mogłem się napatrzeć, jak powstaje z kawałka surowej tkaniny!  

W takich wąskich uliczkach batik village pochowane są rodzinne manufaktury.
Jednym ze sposobów produkcji batiku jest odbijanie wzoru na tkaninie wielkimi prasami. Materiał rozkłada się na takich długich stołach, a stempel pokrywa się odpowiednią farbą i dociska, kawałek po kawałku.  
Jak misterną sztuką jest batik widać zwłaszcza obserwując dziewczęta nakładające na tkaninę wosk - milimetr po milimetrze, kropla po kropli aplikują go przy pomocy cieniutkiego aplikatora. 
Później tkaninę moczy się w barwnikach - kilku różnych, jeden po drugim.
A na końcu solidnie się ją płucze w czystej wodzie.
Ubarwiony materiał można też domalować ręcznie.

Zanim zjemy kolację, zaglądamy jeszcze do malutkiego warsztatu, w którym Bapak Saimono, profesor uniwersytetu w Solo,  nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat produkuje kukiełki do teatru cieni wayang. Ten pogodny pan kładzie mnie na łopatki - dzień w dzień wykrawa z kawałków bawolej skóry misternie zdobione kukiełki, ratując tym samym jedną z tradycji Solo przed wyginięciem. Kilka dni zajmuje mu wycięcie wzorów, które później maluje pstrokatymi farbami. Nie mieści mi się w głowie, jak sprawne musi mieć dłonie i oczy - chapeu bas panie Saimono!

Definicja precyzji, niesamowite.
Każdy z mikroskopijnych otworów w skórze został wybity ręcznie bardzo cienkim dłutem.
Na koniec kukiełki maluje się jaskrawymi farbami (i obowiązkowo złotą). Zabawne jest to, że w tradycyjnej wersji teatru cieni widownia nie widziała kukiełek, tylko ich cień - mimo to były one pięknie ozdobione.

Od początku nie mogłem się doczekać ostatniego punktu mojej wycieczki do Solo - spróbuję tradycyjnego, jawajskiego nasi kucing, który wywodzi się z Yogyakarty i Solo właśnie. Gilang i Ajeng zabierają mnie do Cafe Tiga Tjeret, która serwuje go w całkiem hipsterskim wydaniu (Solo to naprawdę młode duchem miasto!). O co chodzi w nasi kucing? No więc posiłek składa się z ryżu z dodatkami zawiniętego w liść bananowca (i szary papier; może być z mięsem, rybą, krewetkami, pikantnym sambalem i co jeszcze przyjedzie kucharzowi do głowy) oraz wybranych przekąsek, często na patyku (tu możliwości jest jeszcze więcej: od mięsa, przez tofu i warzywa, po różne mniej określone dziwactwa). Wybieramy, obsługa za ladą podgrzewa je na grillu i voilà - obiad gotowy! Na deser wstępujemy jeszcze do knajpy obok na sticky rice z nie do końca oczywistymi dodatkami, czyli nutellą i lodami (przedziwne połączenie). Próbuję też wersji klasycznej z kawałkami kokosowego miąższu, pudrem sojowym i gęstym, ciemnym syropem z cukru palmowego. Mmm.

Zaczynamy od ryżu, zawiniętego z przyprawami w stożek z bananowego liścia.
Później pora na dodatki, a wyobraźnia nie zna tu granic - stałem tam chyba z 15 minut!


I wreszcie deser: sticky rice z syropem cukrowym, kawałkami kokosa i słodkim pudrem z soi. W tle wersja z lodami i nutellą (to dopiero dziwactwo).
Solo nie jest destynacją oczywistą - od lat w cieniu większej i bardziej popularnej Yogyakarty walczy o swoją pozycją na turystycznej mapie. Ja sam trafiłem tam trochę przypadkowo, a okazało się, że powinienem mieć je w planie od początku. W końcu to kolebka jawajskiej kultury (nazywa się tak też Yogyakartę - gdzie leży prawda, nie wiadomo)! Mniej zwariowane i bardziej kameralne niż Yogyakarta, pełne ukrytych skarbów, jak małe warsztaty batiku i kukiełek oraz pysznego jedzenia. Świetne miejsce na spędzenie 2-3 spokojnych dni w drodze na wulkan Bromo czy dalej na Bali. Więc śmiało, jedziemy do Solo!


INFORMACJE PRAKTYCZNE
JAK JECHAĆ: Solo/Surakarta leży niespełna 70 km od Yogyakarty, z którą połączona jest linią kolejową (bilety na www.en.tiket.com). Lotnisko leży 10 km od miasta, bezpośrednie loty między innymi do Dżakarty i na Bali.

CO ROBIĆ: Solo jest wręcz przesycone kulturą i tradycją! Warto zajrzeć do muzeum batiku w Batik Danar Hadiobejrzeć przedstawienie teatru cieni wayang, odwiedzić królewskie pałace i wybrać się za miasto na spacer między polami ryżu (a w pobliskich fabryczkach kupić trochę świeżych krakersów ryżowych). 

GDZIE SPAĆ: W Solo macie świetną okazję przespać się w hotelu sieci MGallery by Sofitel za ułamek kwoty, którą zwykle trzeba za nie płacić (niestety nie należą do najtańszych). The Royal Surakarta Heritage Solo ma naprawdę niezłe ceny, a w zamian otrzymujecie super unikalną jakość - to hotel z największą liczbą elementów z motywem batiku na świecie (jest po prostu wszędzie!), na każdym rogu zerka na Was kukiełka teatru cieni, a lobby jest jak wyjęte z bajki. Dwuosobowy pokój w cenie dwóch łóżek w drogim hostelu? Nie zastanawiałbym się dwa razy!





* Do Solo zaprosił mnie hotel The Royal Surakarta Heritage Solo, ugościł, jak tylko mogłem sobie zamarzyć i pokazał,  jak niezwykłym miastem jest Surakarta. Dziękuję, inaczej bym ją przegapił! 
więcej o mnie