2014/12/27

'Nie można umrzeć, nie zobaczywszy Angkoru', czyli jak starożytne Królestwo Khmerów rzuciło na mnie urok

Gęste, gorące powietrze gryzło mnie w płuca, a kropelki potu spływały po zakurzonej twarzy, zostawiając na niej błotne strużki. Mrużąc oczy wpatrywałem się daleko przed siebie, walcząc z ostrymi promieniami słońca – z gęstej dżungli strzelało w niebo pięć ogromnych kwiatów lotosu, pieczołowicie wykutych w pociemniałym już piaskowcu, pięknych i majestatycznych. Choć misternie zdobione, tworzyły niesłychanie lekką kompozycję, górując nad masywną podstawą świątyni i otaczającymi ją, wyschniętymi stawami. Gdy pada, stawy odradzają się i zapełniają setkami kwiatów lotosu, jak na starych francuskich sztychach. Teraz było w nich tylko kilka jasnoróżowych pączków.

Początkowo hinduistyczna, później buddyjska - Angkor Wat, największa budowla sakralna świata,
jest dumnym symbolem narodowym Kambodży.
 

W Siem Reap ląduję późnym wieczorem. Niewielkie, schludne lotnisko - otoczone malowniczym ogrodem - zupełnie nie sugeruje, że jestem w turystycznym centrum Kambodży. To z resztą tytuł w pełni zasłużony - od kiedy za sprawą dzienników Henriego Mouhota XIX-wieczna Europa oszalała na punkcie Angkoru, miasto zmaga się z coraz większą liczbą gości. Dziś jest tętniącym życiem zapleczem turystycznym dla oddalonych o niespełna 10 kilometrów świątyń starożytnego Królestwa Khmerów.

Wizę kambodżańską wygodnie wyrobiłem wcześniej przez Internet, więc zaspany celnik poświęca mi tylko kilka chwil. Niewyraźna pieczątka ląduje w paszporcie i pewnym krokiem wychodzę z budynku – jest ciemna, typowo duszna noc. Łapię taksówkę – Chhom, który jutro będzie moim zakamuflowanym przewodnikiem po Angorze, w niecałe 20 minut dociera do hotelu nieopodal Old Market. W Kambodży spędzę tylko trochę ponad jeden dzień – nie chcąc więc marnować czasu, zostawiam plecak w pokoju i wychodzę poznać Siem Reap bliżej. Ruszam na zachód, w stronę Pub Street, miejsca, które chyba nigdy nie zasypia – choć jest późno, ulice są pełne. Mijam zamknięte sklepiki, kilka głośnych barów, grupkę dzieciaków szalejących pomimo późnej pory, a kawałek dalej starszą parę wracającą do hotelu. Przed ciągiem zamkniętych straganów i stoisk, na których jutro kupię t-shirt i kilka paszminowych szali, skręcam w prawo i po kilkunastu metrach przechodzę pod migoczącym  neonem PUB STREET. Na ulicy nastrój niemal karnawałowy. Przeciskam się przez tańczący tłum i docieram na taras knajpki na końcu ulicy, skąd przy zimnym piwie Angkor rozglądam się dookoła. Okolica do złudzenia przypomina mi głośny i chaotyczny Pat Pong w Bangkoku, pełen ludzi i pstrokatych neonów. Szwarc, mydło i powidło. – I to tyle? – przebiega mi przez myśl. Lokalna gwiazda estrady kończy mocno popową aranżację zachodniej ballady i zaprasza na scenę faceta z tłumu. Ten zaraz zacznie pijackie zawodzenie, więc to moment żeby dopić piwo i się ewakuować. W drodze powrotnej zaczepiam kierowcę tuk tuka. Za parę dolarów zgadza się przewieźć mnie po centrum miasta – jedziemy w górę Hospital Street, później skręcamy w Sivatha Road i dojeżdżamy do rzeki, wzdłuż której wracamy do hotelu. Ani towarzyszący nam tłum ludzi, ani tym bardziej ruch na ulicach nie wskazują, że jest grubo po północy.

Następnego dnia Chhom czeka pod hotelem punktualnie o 7:00. Miałem cichą nadzieję, że się trochę spóźni - wciąż nie do końca odespałem wariacki stopover w Manili. Dojadając świeżego croissanta, jadę przez budzące się do życia Siem Reap. W dzień widać, jak wiele kolonialnego charakteru musiało stracić to miasto, od kiedy zachłysnęło się masową turystyką - piękne werandy, okiennice i kolorowe elewacje są zakurzone i poszarzałe, zapomniane są świadectwem (zbyt) szybkiego rozwoju Siem Reap.

Od Angkor Wat dzieli nas tylko kilkanaście minut drogi aleją Charlesa De Gaulle’a – po drodze zatrzymujemy się tylko na moment kupić bilety wstępu, butelkę wody i kilka batoników. Chhom przygotowuje nas do pierwszego przystanku przy majestatycznym Angkor Wat, największej budowli sakralnej świata. Opowiada o historii i pochodzeniu świątyń, trochę o samej Kambodży, wspomina smutną przeszłość i Czerwonych Khmerów, mimochodem wtrącając kąśliwe uwagi na temat rządu. Chhom nie zawsze był taksówkarzem. Jeszcze kilka lat temu był licencjonowanym przewodnikiem po świątyniach Angkoru i aktywnym społecznikiem. Współpracował też z ONZ. – Pewnego dnia odebrałem telefon – nie spodobało się im, chcieli mnie uciszyć. Chhoma pozbawiono prawa do wykonywania zawodu. Z trudem zebrał kwotę potrzebną do zakupu licencji taksówkarza i tym sposobem siedzi przed nami, prowadząc starego vana i opowiadając nam – czego nie może robić poza taksówką - o swoim pięknym kraju, o jego serdecznych mieszkańcach i niesłychanych zabytkach.

Angkor Wat jest bardzo zatłoczona. Warto wybrać się tam rano, gdy nie ma już tłumów polujących na malowniczy wschód słońca, a nie dotarła jeszcze pierwsza fala turystów z Siem Reap. Wczesna pobudka zdecydowanie się opłaci!
Aleja Charlesa De Gaulle’a wypada z dżungli zaraz przed szeroką na 190 metrów fosą otaczającą Angkor Wat. Skręcamy w lewo, w stronę mostu prowadzącego do świątyni. W wodzie kwitną lotosy i bawią się dzieci. Choć fosa jest raczej płytka, przytłacza wielkością. W oddali, ponad drzewami, widać już wierzchołki pięciu wież. Podjeżdżamy na zatłoczony parking niedaleko wejścia na kamienny most, którego strzegą potężne lwy – początku 475-metrowej alei prowadzącej do samego serca kompleksu. Pokazuję kontrolerowi bilet wstępu i idę w stronę portyku, zza którego wyłania się majestatyczna świątynia. Przechodzę między kolumnami, obok wielkiego posągu buddy w szafranowych szatach, gdzie zapach kadzideł miesza się z aromatem ofiarnych kwiatów i wilgotnego kamienia. Schodzę po wyślizganych stopniach, mijam grupę Koreanek z koronkowymi parasolkami, odbijam w bok i wchodzę na niewielki, kamienny blok. Patrzę przed siebie i czuję się jak w dzieciństwie, gdy chodziłem z mamą do malutkiego sklepu Wedla, gdzie na półkach było mnóstwo czekolady. Angkor Wat, ogromna i magiczna, przerasta moje oczekiwania. Widziałem ją wiele razy w telewizji czy folderach reklamowych i na dziesiątkach zdjęć w książce Jacka Pałkiewicza. Jednak to, jak wygląda na żywo, przerasta wszelkie wyobrażenia. Już wiem, jak musiał się czuć Mouhot. Jeszcze żadne z miejsc, w którym byłem, nie zrobiło na mnie takiego wrażenia… Oblepiony gorącym powietrzem robię kilka zdjęć – zupełnie nie oddają one ogromu budowli. Kolejne godziny spędzam w korytarzach i zakamarkach świątyni. Podziwiam Apsary, pieczołowicie wykute w kamieniu, skrupulatne zdobienia ścian i kolumn, misterne rzeźbienia widoczne na każdym kroku. Wąskimi i stromymi schodami wspinam się na szczyt, do Bakan ­– serca świątyni, gdzie przy cichym dziedzińcu mijam trzech buddyjskich mnichów. Siadam na kamiennym stopniu i zamyślony podziwiam kamienne budowle i otaczającą je, zieloną dżunglę. To naprawdę magiczne miejsce!

Apsary - mistyczne boginie wody i chmur - są świadectwem wielkiego kunsztu khmerskich architektów. Na każdym kroku tańczą całe tuziny tych pięknych istot!    
Angkor Wat był i nadal jest celem pielgrzymek z całego regionu.
Niegdysiejsze serce świątyni, Bakan, jest dziś cichym miejscem, gdzie czas przyjemnie zwalnia.
Angkor był dumną stolicą silnego Imperium Khmerskiego. Pozostałości tego ogromnego kompleksu miejskiego – obrośnięte mchem kamienne ruiny i wyschnięte zbiorniki wodne - porozrzucane są w dżungli na obszarze ponad 400km2. Uważa się, że to największe miasto na świecie z okresu sprzed rewolucji przemysłowej, które było zamieszkiwane przez prawie milion mieszkańców! Pełne było niesłychanie pięknych i monumentalnych budowli, prawdziwych architektonicznych perełek. W XIV wieku, niespodziewanie i w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, miasto opustoszało, porzucone przez Khmerów w gęstej dżungli. Dziś, przepełnione podniosłym nastrojem, jest miejscem pojedynku drapieżnej przyrody z dziełem prawdziwego geniuszu człowieka. - Angkor wywołuje spontaniczny wybuch zachwytu i przyśpieszone bicie serca nawet u tak obytego jak ja podróżnika, któremu nigdy nie brakowało bogactwa wrażeń i dreszczy emocji – powiedział Jacek Pałkiewicz. Nie da się z tym nie zgodzić!

Kiedyś zwana Rajavihara, świątynia Ta Prohm jest jedną z najbardziej popularnych w całym kompleksie Angkor. 
Kolejnym przystankiem na mojej trasie i świetnym miejscem na lunch, podczas gdy większość turystów przebywa w Angkor Wat, jest Ta Prohm. Dzięki Hollywood i ponętnym ustom Angeliny Jolie, nazywana też Tomb Raider Temple. To jedna z najbardziej popularnych świątyń kompleksu. Pozostawiono ją w nienaruszonym stanie, przez co panuje w niej nierzeczywisty, niemal bajkowy nastrój – z ruin wyrastają drzewa, a korzenie oplatają kamienne budowle, przez wieki niemal się z nimi scalając. Czasem nie wiadomo, co jest dziełem człowieka, a co przyrody. Wygląda to jakby drapieżna dżungla odzyskiwała po woli co jej. Plączę się przez dobrą godzinę po wąskich korytarzach, małych dziedzińcach zasypanych kamieniami, wspinam na ogromne korzenie, podziwiając widok z góry. Choć nastrój psuje kilka głośnych wycieczek, łatwo jest zboczyć z utartej ścieżki i mieć Ta Prohm tylko dla siebie. Zupełnie jak Lara Croft!

W przeciwieństwie do innych świątyń, Ta Prohm pozostawiono praktycznie w takim stanie, w jakim ją odkryto.
To właśnie czyni ją tak niesamowitą!
 
Według szacunków Ta Prohm zamieszkiwało nawet 12 500 ludzi. W XVII wieku całkowicie opustoszała
 i została zapomniana na wieki, aż do odkrycia przez Francuzów we wczesnym XXI wieku.
Nie warto przejmować się głośnymi wycieczkami - wystarczy skręcić w któryś z bocznych korytarzy
i dać się ponieść magicznej atmosferze!

Chhom czeka przy ścieżce wychodzącej z dżungli. Wskakuję do samochodu i jedziemy w stronę Angkor Thom – to królewskie miasto było ostatnią stolicą Imperium Khmerskiego. Zatrzymujemy się kawałek przed Bramą Południową i dalej idę pieszo mostem nad fosą. Jest bogato zdobiony kamiennymi posągami – po jednej stronie bogów, po drugiej demonów. Patrzące na mnie dziesiątki kamiennych oczu sprawiają dość osobliwe wrażenie. Niektórym figurom brakuje głowy, innym rąk – to smutna pamiątka świątynnych grabieży, które niestety wciąż się zdarzają. Przechodzę przez bramę, której wieże zdobią wielkie wizerunki boskich twarzy. To przedsmak tego, co czeka mnie za chwilę w sercu Angkor Thom – świątynia Bayon, symbolizująca świętą górę Meru, jest ozdobiona 216 twarzami bodhisattwy Awalokiteśwara. Ogromne oblicza, spoglądające w cztery strony świata z lekkim uśmiechem, tworzą niezwykłą, pełną magii i tajemnicy atmosferę. Wchodzę po stromych stopniach i piętro po piętrze pnę się w górę. Mnóstwo tu schodów, półpięter i platform, chłodnych komnat, wilgotnych zakamarków i małych dziedzińców. Co chwila na wysokości oczu napotykam kamienny uśmiech. Te spokojne twarze, zagłębione w nirwanie,  ciepłe, popołudniowe słońce i dochodzący z zakamarków zapach kadzideł sprawiają surrealistyczne wrażenie. Wyciszony, czuję się jakbym lewitował. Zmęczenie ustępuje błogostanowi. To naprawdę cudowne miejsce!

Niespełna 2 km od Angor Wat znajduje się Brama Południowa,
prowadząca ponad szeroką fosą do królewskiego miasta Angkor Thom.
 
Zbudowana w samym centrum Angkor Thom - Bayon symbolizuje Górę Meru, święty szczyt Hinduizmu i Buddyzmu.
Napotykając wzrokiem dziesiątki uśmiechniętych twarzy nie sposób w Bayon nie czuć radości. 

Późnym popołudniem wracam do Siem Reap. Przez chwilę doceniam hotelowy basen i biegnę na obiad. Muszę przecież spróbować amok, khmerskiej potrawy gotowanej w liściu bananowca! Wybieram rybę – dzięki Mekongowi i Tonale Sap od zawsze była ona głównym składnikiem kambodżańskiej diety. Mięso jest delikatne i słodkie, pełne egzotycznych aromatów – wybija się głównie świeży smak trawy cytrynowej i liści limonki kaffir. Nie mogę się oprzeć skojarzeniom z tajskim curry, bo od mojej pierwszej wyprawy do Tajlandii smak kaffiru to dla mnie właśnie smak Tajlandii. Jednak danie jest dużo bardziej delikatne i brak w nim ostrego, tajskiego finiszu. Z zimnym piwem Angkor smakuje rewelacyjnie!

Gdy następnego dnia rano jadę na lotnisko i nadaję bagaż, ogarnia mnie dziwny smutek. Jestem przeszczęśliwy, że zobaczyłem Angkor i choć odrobinę poznałem Kambodżę. Jednak towarzyszy mi ogromny niedosyt – jeden dzień to zdecydowanie za mało! Wlatujemy w promienie wschodzącego słońca, patrzę z góry na pomarańczowy dach lotniska i już wiem, że kiedyś tu wrócę.

JAK I KIEDY JECHAĆ: Do Siem Reap dolecimy z większości dużych azjatyckich portów lotniczych (np. Bangkok, Hong Kong, Singapur, Manila). Bilety w promocji poniżej 200zł (a nawet za kilkanaście $). Najprzyjemniej w styczniu i lutym, potem robi się nieznośnie gorąco.

CO ROBIĆ: Powłóczyć się po kompleksie Angkor - pięknym i magicznym miejscu, przesyconym historią. Z Siem Reap szybko dojedziemy tam taksówką, tuk tukiem albo rowerem. Każdy z tych sposób jest też dobry na poruszanie się po całym kompleksie, który rozrzucony jest na bardzo dużym obszarze. Do wyboru mamy wejściówki jednodniowe, trzydniowe i tygodniowe (20, 40 i 60$). Przed wizytą polecam lekturę książki Jacka Pałkiewicza "Angkor".

WARTO WIEDZIEĆ: Z roku na rok Angkor jest coraz bardziej zatłoczony. Możecie jednak spróbować przechytrzyć tłumy: nie wybierajcie się na wschód słońca nad Angkor Wat - są tam wtedy chyba wszystkie chińskie i koreańskie wycieczki. Zamiast tego pojedźcie tam chwilę po wschodzie, kiedy wycieczki te zabierają się za śniadanie.

       
   


* 'Angkor', Jacek Pałkiewicz
więcej o mnie