2017/06/30

Paryż i jego makaroniki

Małe, kolorowe cudeńka, które zawojowały świat. Trochę chrupiące, a trochę nie, leciutkie i bardzo delikatne, a przede wszystkim - obłędnie słodkie. Proszę państwa, o to paryska (choć nie tylko) pozycja obowiązkowa! 



Gdy czekałem na samolot do Paryża, doskonale wiedziałem, że będe się nimi opychał. No, może bez przesady, bo do najtańszych nie należą (około 2 euro za sztukę), ale trochę ich zjem. I zgoda, można je przecież znaleźć i u nas, ale w rozdmuchanym do granic symbolizmu Paryżu smakują jakoś inaczej. Z resztą wyobraźcie sobie taką sytuację: zaglądacie do przesłodkiego, makaronikowego butiku (który sam w sobie jest ciekawym punktem wycieczki), wybieracie swoje upatrzone, kolorowe ciasteczko z błyszczącej, szklanej witryny, dostajecie je pięknie zapakowane w pudełko ze wstażką, a potem dobieracie sie do tego pudełka siedząc w słóncu nad Sekwaną albo w cieniu drzew ogrodu Tuileries. Chyba sami rozumiecie?




Zacznijmy jednak od podstaw - co to takiego dokładnie te chołubione dziś przez wszystkich makaroniki? W największym uproszeczniu - to migdałowa beza. A dokładniej ciasteczko wypiekane z masy z ubitych białek jaj, cukru i mielonych migdałów (stąd delikatnie smakują marcepanem). Co ciekawe, makaroniki nie są oryginalnie francuskie, choć to Francja zbija dziś na nich największy kapitał (za równo finansowy, jak i wizerunkowy). Makaronik narodził się bowiem dawno temu we Włoszech, a dopiero później został przywieziony do Francji przez Katarzynę Medycejską (i jej mistrzów cukiernictwa). Początkowo były to wypieki bardzo proste - do których nie dodawano aromatów czy barwników - i jednowarstwowe (dopiero później - o czym za chwilę - wymyślono, żeby dwa ciasteczka połączyć i przełożyć kremem). W gruncie rzeczy makaronikiem można nazwać każdy wypiek na bazie białka, migdałów i cukru - dlatego makaronikiem są też włoskie amaretti, czyli małe migdałowe ciasteczka podawane czesto do kawy. W Polsce z kolei makaroniki nigdy nie stały się popularne na masową skalę, ustępując bezie - pozbawiona migdałów, jest po prostu zdecydowanie tańsza w produkcji (no niestety).  

Więc jak to się stało, że makaroniki stały się zjawiskiem popkulturowym? Otóż według powszechnej opinii przyczynił się do tego na początku XX wieku niejaki Pierre Desfontaines, wnuk pana Laduree (tak, ten Laduree), który wpadł na pomysł, aby dwa makaroniki połączyć ze sobą czekoladowym ganaszem (czyli czymś pomiędzy polewą a kremem)  - i w ten sposób stworzył makaronik przypominający markizę, który dziś wszyscy znamy, kochamy, na punkcie którego zwariował świat i który stał się jednym z czołowym francuskich kulinarnych wytworów (może nawet zaraz obok croissanta?). 




I wreszcie najprzyjemniejsze: czego się spodziewać, sięgając po francuskie makaroniki? Cóż, dla mnie to prawidziwa bomba smakowo-wizualna. Ciasteczka, delikatnie chrupkie z zewnątrz i odrobinę wilgotne, ciągnące się w środku, są przełożone lekkim i puszystym kremem, a całość może być w niezliczonych smakach i kolorach - czasem aż szkoda zjeść! Odkrycie mojego ostatniego wypadu to makaronik o smaku malinowo-różano-cytrynowym i mango z jaśminem. Pyszne, naprawdę. Dlatego koniecznie, ale to kniecznie, planując wycieczkę do Paryża, wpiszcie na listę - obok chrupiących bagietek, świeżych croissantów, kanapek z kremowym camambertem albo pâté i  ślimaków z czosnkiem i masłem - małe, kolorowe, słodziutkie makaroniki. Bon voyage! (A ja tymczasem idę testować przepis, którym mam nadzieję niedługo się podzielić)



INFORMACJE PRAKTYCZNE
GDZIE ZJEŚĆ MAKARONIKI: Macie parę opcji do wyboru - zajrzyjcie do kultowej cukierni Ladurée (w całym Paryżu jest ich bardzo dużo, znajdzie się też coś na lotnisku, gdybyście mieli ochotę na słodką pamiątkę); uważanej za bardziej artystyczną, ale równie popularnej sieci cukierni Pierre Hermé (gdzie poza makaronikami znajdziecie mnóstwo innych, szałowych słodkości); albo wreszcie do jednej z wielu paryskich pâtisserie, w których (obok makaroników) piętrzą się inne słodkie wypieki.

GDZIE SPAĆ: Przetestowałem i bardzo Wam polecam butikowy dizajnerski hostel The Arty - są tu też pokoje prywatne (widziałem przez okno wieżę Eiffla!), jest proste francuskie śniadanie, bardzo ciekawy decor i w ogóle fajny klimat bohemy. 

WARTO ZROBIĆ: Kupić kilka makaroników, świeżą bagietkę, kawałek camemberta i wino (najwygodniej w sklepie Franpris, znajdziecie je niemal wszędzie - wino mają schłodzone, a przy kasie korkociąg ;)), usiąść nad brzegiem Sekwany i pooglądać zachód słońca. Spróbujcie, zapadnie Wam w pamięć na zawsze! 




więcej o mnie