2016/04/22

Tropikalny raj numer jeden: najładniejsze miejsce w Coron!

Nigdy specjalnie nie marzyłem o luksusowych wakacjach - prosta bambusowa chatka na plaży spełniała moje oczekiwania. Byłem ich raczej ciekaw - tak jak ciekawi to, co schowane za wysokim żywopłotem. Dlatego nie zastanawiałem się dwa razy, gdy w mojej skrzynce mailowej pojawiło się zaproszenie do 5-gwiazdkowego hotelu na niewielkiej filipińskiej wyspie niedaleko Coronu. To miejsce jest tak niewiarygodne, że muszę je Wam pokazać! To bez dwóch zdań mój tropikalny TOP.


45 minut w wygodnej motorówce - tyle potrzeba, żeby z Coron Town dostać się na wyspę Bulalacao, gdzie na wąskim cyplu w cieniu palm ukrywa się hotel Two Seasons Coron Island Resort & SPA. Długie, unoszące się na niewiarygodnie błękitnej wodzie molo prowadzi do przestronnego lobby, w którym wita mnie - pięknym naszyjnikiem z muszli - obsługa hotelu. Odtąd będzie odpowiadać na każdą moją potrzebę, zanim w ogóle o cokolwiek poproszę (jak oni to robią? albo mają wszędzie kamery, albo śledzą gości, innego wytłumaczenia nie widzę). W nowoczesnym wnętrzu znajduje się dużo elementów w tradycyjnym stylu filipińskim i akcentów marinistycznych - mam wrażenie, jakbym znalazł się w utopijnej osadzie na środku oceanu. Taka mała Atlantyda. Po krótkim briefingu zostaję odwieziony meleksem do swojego domku, który - bez odrobiny przesady - po prostu rzuca mnie na kolana. Takie miejsca oglądałem dotąd tylko w błyszczących magazynach wnętrzarskich!






Wielkie okna mojego pokoju wychodzą na drewniany taras nad skalistym klifem, wpadającym ostro do spokojnej wody. W oddali majaczą niewielkie wyspy, świecąc oślepiająco białymi plażami. Łazienka, w której z powodzeniem zmieściłoby się jeszcze jedno łóżko, wygląda na ciągnący się wzdłuż cypla pas jasnego piasku, a spod prysznica… mogę wyjść prosto do jacuzzi, które zgrabnie spaja się z ciepłą, drewnianą podłogą tarasu. Jego krawędź znika niepostrzeżenie, zlewając się z linią ciemnych gór na horyzoncie. Nie dowierzam, że naprawdę tu jestem.




Tak śniadania jeszcze nie jadłem!



Ze swojego pokoju widzę oba brzegi wąskiego koniuszka wyspy: dość wietrzną plażę obrośniętą namorzynami oraz spokojną zatokę z miękkim piaskiem po przeciwnej stronie. Woda niemal stoi w niej w bezruchu, a żeby podglądać ryby, wystarczy wejść do morza po kostki. Gdy w cieniu płóciennego parasola popijam tam słodki koktajl z mango, zastanawiam się, kiedy następnym razem jakaś plaża zrobi na mnie wrażenie: Two Seasons stawia poprzeczkę bardzo wysoko.




Na południowym krańcu wygiętej w łuk plaży znajduje się centrum sportów wodnych, do którego wybieram się na osobliwą przejażdżkę. Co tam kitesurfing czy narty wodne: popływam sobie HydroBobem, czyli… podwodnym skuterem. Wsiadam na żółty pojazd, głowę wkładam do dużego akwarium i wyglądając jak ostatnia pokraka ruszam w stronę rafy koralowej kilka metrów od brzegu. Otoczony kolorowymi rybkami pływam sobie powoli przez kilkanaście minut i choć jest to zabawa mniej ekscytująca niż nurkowanie z akwalungiem, sferyczny kask sprawia, że perspektywa widzenia pod wodą jest dla mnie zupełnie nowa - widzę dużo więcej niż w masce czy okularkach. Idę za ciosem i próbuję jeszcze stand up paddle boardingu, czyli pływania na desce na stojąco (możecie się śmiać, ale dotąd jakoś się nie złożyło!). Okazuje się, że to naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza na tak spokojnej i przejrzystej wodzie: po deskę sięgam później jeszcze kilka razy.   





Piękna plaża w malowniczej zatoce to nie główny powód do dumy Two Seasons - dla mnie (niespodzianka!) to przede wszystkim jedzenie. Przez trzy dni poznaję więcej nowych smaków, niż przez ostatnie 28 lat. Owoce morza i desery - świeże i idealnie przygotowane - kradną moje serce. Ośmiornica w mleku kokosowym z liśćmi limonki kafir oraz panna cotta ze świeżym mango, które  zjadam na lunch, zostają moimi bohaterami, a stek z krokodyla odkryciem sezonu. Próbuję nawet churros (tak, tak, też nie miałem okazji) z ciepłym, bogatym w smaku sosem butterscotch. To dość zabawne, że po portugalskie tarteletki musiałem jechać do Makau, a po hiszpańskie churros na Filipiny, co?  

Rozrzucone wzdłuż brzegu plażowe wiaty to świetne miejsce na lunch.

Na przykład na sałatkę z sashimi z lekko wędzonego łososia ze smażonym nori...
... na burgera...
... sałatkę z łososia z domowym mascarpone, kawiorem, mango i granatem...
... świeże lody śmietankowe...
... albo wariację na temat filipińskiej dumy, czyli mango: słodki czatnej z mango, lody z mango, krem waniliowy z musem z mango i tarte tatin z mango.  SZALEŃSTWO.
Zanim o zachodzie słońca siadam do eleganckiej kolacji na plaży (obok mojego znajduje się jeszcze tylko jeden stolik), zaglądam do hotelowego SPA na wzgórzu - sygnowany masaż głęboko mnie odpręża i wycisza, a lawendowy olejek jeszcze długo później czuję na skórze. Na kolację mogę pojechać (a w zasadzie zjechać) meleksem, ale decyduje się na krótki spacer - tych kilka kroków nie powinno mi zaszkodzić.




Czas w tym raju pędzi nieubłaganie i choć mógłbym tu zostać jeszcze długo, pora się zbierać. Ostanie godziny spędzam na krótkiej wycieczce na okoliczne wysepki: rajską Malcapuya Island oraz Banana Island (mimo szczerych prób nie udaje mi się znaleźć wytłumaczenia dla tej nazwy; wyspa bardziej przypomina unoszącego się na wodzie ziemniaka). Snorkelling jest rewelacyjny, a do tego mam wreszcie okazję poznać bliżej największy gatunek małża na świecie (giant clam, zwaną po polsku…przydacznią olbrzymią; kto wymyśla te wszystkie dziwne polskie nazwy?). Żółwi niestety tym razem nie było. 


Piękna Malcapuya Island...
... i Banana Island.

Gdy motorówka ze mną i moim plecakiem na pokładzie odbija od molo Two Seasons, a uśmiechnięty komitet pożegnalny (właśnie tak!) macha mi na do widzenia, robi mi się trochę smutno (pewnie przez widmo 6-osobowych, hostelowych dormitoriów, zbliżających się wielkimi krokami). Spędziłem tu cudowne trzy dni i znalazłem swój tropikalny NUMER JEDEN. Jestem ogromnym szczęściarzem, że mogłem zobaczyć to przepiękne miejsce i na 72 godziny zanurzyć się w luksusie, o którym nie śniłem. I choć najpewniej za szybko się to nie powtórzy (o ile w ogóle), Wam życzę takich wyjazdów - doświadczenie nie do opisania! 



INFORMACJE PRAKTYCZNE
Coron Town leży na wyspie Busuanga - kilka lotów dziennie do Manili oferują linie Cebu Pacific oraz Philippine Airlines. Z lotniska do miasta dojechać można współdzielonymi vanami (150 peso, ok. 40 min). Jeśli zatrzymacie się w Two Seasons, hotel odbierze Was z lotniska, zawiezie do swojej prywatnej przystani, a stamtąd motorówką na wyspę Bulalacao (rejs trwa 45 min). Podobnie w drodze powrotnej. Informacje i rezerwacje na stronie internetowej (KLIK). Nie jest to tania impreza, ale jeśli chcecie uczcić wyjątkową okazję albo na chwilę przenieść się do raju - warto. Najładniejsza pogoda w lutym i marcu.


więcej o mnie