2014/05/31

Bangkok - czyli o mojej miłości do miasta Dzikich Śliwek

Staliśmy oparci o barierkę i w ciszy obserwowaliśmy otoczenie. Ludzi wybiegających z taksówek, próbujących je złapać, walczących z ciężkimi walizkami. Łoskot plastikowych kółek mieszał się z hałasem odrzutowców. Wdychałem duszne, wieczorne powietrze Bangkoku, ciesząc się, że znowu tu jestem. Uwielbiam to miasto prawie tak bardzo, jak duże lotniska. - Złapcie taksówkę z odlotów, będzie szybciej. Skąd jesteście? - wyrwał nas z zawieszenia stary, chudy hipis na miękkich nogach. - Mhm, Europa. Proszę, to moja wizytówka - zadzwońcie! - uśmiechnął się i odjechał swoim niechlujnie załadowanym wózkiem bagażowym. Spojrzeliśmy wszyscy na zielono-żółty kartonik z czerwoną pacyfą i mimowolnie zadaliśmy sobie milczące pytanie: czy tak mógłby kamuflować się handlarz nerkami? 
Zakup świeżych warzyw, ziół czy owoców morza o każdej porze nie stanowi w Bangkoku problemu.

















W podobnych sytuacjach zawsze się nad tym zastanawialiśmy – dwa tygodnie później, jadąc w Malezji niespodziewanym stopem, rozłożyliśmy wręcz temat na czynniki pierwsze.

Motywowani coraz większym głodem wymieniliśmy szybkie spojrzenia – wizytówka wylądowała w śmietniku. A po taksówkę faktycznie poszliśmy przed halę odlotów.

Często można usłyszeć, że Bangkok polaryzuje – albo się to miasto kocha, albo nienawidzi. Trudno się z tym nie zgodzić – wszechobecne tłumy, wieczne korki, lepkie, gorące powietrze i niemiłosiernie klimatyzowane wnętrza, zapach sosu rybnego i gorącego oleju mieszający się ze smrodem kanalizacji, z której nocą na ulice wyłażą tłuste szczury. Ciągły chaos. A jednocześnie w powietrzu unosi się coś magicznego, co ciężko opisać.  – To pewnie przez Buddyzm - zastanawialiśmy się głośno na talerzem ciemnego bulionu z nudlami i kaczką. Stół chwiał się na krzywym chodniku, pryskając raz po raz gorącą zupą. Późna kolacja w Chinatown to stały punkt w moim programie – w pobliżu przebiega linia metra, więc jest wygodnie, a jedzenie jest tanie i smaczne. Zawsze mam problem z wyborem – na chybotliwych chińskich wózkach można znaleźć po prostu wszystko. Na deser – zamiast chrupiących khanom bueang - wlaliśmy w siebie po porcji świeżego, słodkiego soku z granatów i w ciszy powłóczyliśmy zmęczonymi nogami w stronę chłodnej stacji metra, zostawiając za sobą tętniący życiem chiński Bangkok.

Pieczona kacza, o złotej, chrupiącej skórce, zanurzona w ciemnym, aromatycznym bulionie.
Dla mnie flagowy smak Dalekiego Wschodu.
Świeżo wyciskane, z różnorakich owoców, dostępne na każdym kroku.
Pstrokate, głośne, chaotyczne. Chińskie.

Rano, w niezbyt dużej restauracji hotelowej, gdzie zapachy kawy i smażonego bekonu mieszały się agresywnie pod sufitem, układaliśmy plan dnia. Dłubałem zamyślony w swojej jajecznicy, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie nazwy stacji i ulic. Bangkok ma bardzo dużo do zaoferowania. Jako pierwsze w oczy rzucają się nowoczesne wieżowce, luksusowe hotele i wielkie centra handlowe. Pomimo intensywnej modernizacji coraz bardziej upodabniającej Bangkok do innych azjatyckich metropolii, przy odrobinie wysiłku wciąż można zobaczyć jego prawdziwą, orientalną twarz. W tajemniczych Wat,  gdzie czas się zatrzymał, a powietrzu unosi się słodki zapach jaśminu i kadzidełek. Wokół wąskich kanałów w Thonburi czy na fascynującym targu amuletów przy Thanom Maharat, gdzie w ciasnych uliczkach rzemieślnicy produkują i sprzedają buddyjskie talizmany, gdzie spacerują krępi mnisi, a z małych, zagraconych sklepików zielarskich czuć podejrzane zapachy.

Zatłoczona Thanom Maharat to miejsce, gdzie można kupić najróżniejsze dziwactwa. 
Chao Phraya - pomimo rosnącej popularności metra i SkyTrain - to wciąż bardzo ważny ciąg komunikacyjny.

Wycieczkę zaczęliśmy od krótkiego rejsu rzeką Chao Phraya – dobrze widać tu przykłady typowych dla Bangkoku sprzeczności. Długie i chybotliwe drewniane łodzie mijają się z nowoczesnymi promami i wielkimi barkami, a wokół szklanych wieżowców wiszą przycupnięte na wodą drewniane baraki, przy których suszy się pranie. Z przystani tramwaju wodnego są tylko trzy kroki do wielkiego, pełnego przepychu pałacu królewskiego i kompleksu Wat Phra Kaew, w którym znajduje się najważniejszy dla buddystów posążek Szmaragdowego Buddy. Tuż obok mieści się słynne Wat Pho, Świątynia Odpoczywającego Buddy – to tu znajdziemy największego leżącego Buddę i pierwszy w Tajlandii ośrodek edukacji publicznej, gdzie wciąż można uczyć się tajskiego masażu. Nieopodal, po drugiej stronie rzeki, leży też Wat Arun, majestatyczna Świątynia Świtu – jeden z najbardziej znanych symboli Bangkoku. Warto też złapać tuk tuka zajrzeć do Wat Saket, zwanej Złotą Górą, skąd rozciąga się świetna panorama miasta. Podróż nie będzie długa, a po drodze zobaczymy masywny Pomnik Demokracji, częste miejsce publicznych demonstracji oraz Sao Chingcha, samotną Wielką Huśtawkę, milczącego świadka niebezpiecznej ceremonii królewskiej odprawianej do 1953 roku.   

 W blasku słońca bogate zdobienia Wat Phra Kaew sprawiają niesamowite wrażenie. 
43-metrowy złocony posąg, leżący w Wat Pho, przedstawia Buddę wchodzącego w stan nirwany.
W pawilonach, w których znajduje się największa kolekcja posągów Buddy, panuje cisza i przyjemny chłód,
sprzyjające spacerom i refleksji.
108 mis z brązu symbolizuje 108 osobowości Buddy - wierni w ofierze wrzucają do każdej z nich drobną monetę.
Świątynia Świtu najbardziej zjawiskowa jest rano, gdy od jej inkrustowanych porcelaną wież odbijają się promienie słońca.
Bezpieczeństwo Wat Arun, jak i innym buddyjskim świątyniom, zapewniają mistyczne stworzenia.
Z tarasów Wat Arun rozciąga się piękny widok na Pałac Królewski i tętniącą życiem Chao Phraya.
Patrząc dziś na Wielka Huśtawkę trudno wyobrazić sobie, że była centralnym elementem królewskich ceremonii.
Bangkok to także świetne miejsce na zakupy. Można tu kupić wszystko, od aromatycznych przypraw i tandetnych gadżetów, przez lokalne rękodzieło i elektronikę, aż po najbardziej luksusowe przedmioty. Mój plecak zawsze wylatuje stąd cięższy. Poza lśniącymi centrami handlowymi, których największe skupisko jest w okolicy Siam, lubię zapuszczać się do MBK i Chatuchak Market – nie dość, że można tu znaleźć i kupić za bezcen mnóstwo ciekawych i dziwnych rzeczy,  to można też świetnie zjeść. Pad Thai i świeży, lekko cierpki sok z gujawy to dla mnie nieodzowny element bangkockiego lunchu.  

Pad Thai, choć na zachodzie uważany za typowo tajski, nie jest bardzo popularny wśród samych Tajów.

Bangkok słynie także z szalonego życia nocnego. Są tu wielkie kluby, nie różniące się od innych na całym świecie. Są rozsławione przez hollywoodzkie filmy sky bary, atrakcyjne raczej ze względu na niesamowity, rozciągający się z nich widok, niż niebotycznie drogie cocktaile. Są tuk tuki zgrabnie przerobione na mobilne bary, przy których można wysączyć przeciętnego drinka i zagrać w grę planszową z przypadkowymi ludźmi. Jest wreszcie znany, wulgarny Pat Pong – słynący z licznych klubów go-go, przyciągających rozmaitych dewiantów, a także z pojawiającego się na kilka godzin głośnego night marketu, gdzie znaleźć można niemal wszystko, z erotyczną bielizną i gadżetami na czele. To wszystko sprawia, że lepiej nie nastawiać się na wczesny powrót do hotelu.

 - Ja i gotowanie? Wolne żarty – prychnęła moja przyjaciółka. – Zobaczysz, spodoba Ci się! – zawsze uparcie próbuję zarazić swoich znajomych bakcylem gotowania i kuchennych improwizacji. Podobnie tym razem, gdy próbowałem namówić całą trójkę na półdniowy kurs kuchni tajskiej. Zawsze, gdy wyjeżdżałem z Bangkoku, plułem sobie w brodę, że się na to nie zdecydowałem. Tym razem nie popuszczę. I tak właśnie,  wczesnym rankiem ostatniego dnia, znaleźliśmy się na głośnym, zatłoczonym bazarze, pełnym korowych warzyw, pachnących ziół i świeżych owoców morza. Nasz przewodnik, szef kuchni Non, opowiedział nam uroczą angielszczyzną z tajskim akcentem o składnikach używanych w tajskiej kuchni, energicznie wręczył każdemu wiklinowy koszyk z zestawem półproduktów i żwawo pomaszerował w stronę swojej szkoły gotowania. To był strzał w dziesiątkę – uśmialiśmy się po pachy, nauczyliśmy się kilku praktycznych rzeczy, dostaliśmy książkę z przepisami, a przede wszystkim nieprzyzwoicie najedliśmy się pysznym, świeżym, własnoręcznie przygotowanym jedzeniem. A z Nonem mam kontakt do tej pory.

Tom Yum, pikantna, aromatyczna tajska zupa powstaje dosłownie w kilka minut.
Pędziliśmy betonową estakadą ponad dachami Bangkoku w kierunku lotniska, a w oddali za nami w mglistym smogu ginęły strzeliste hotele i biurowce. Spojrzałem na nie ostatni raz i mimochodem zacząłem układać w głowie plan na kolejną wizytę. Uwielbiam to miasto!

JAK I KIEDY JECHAĆ: Do Bangkoku łatwo dolecimy z każdego europejskiego hub'u lotniczego, z wygodną przesiadką z polskich lotnisk. Ceny w promocji poniżej 2000zł. Zawsze jest tu parno i gorąco, najmniej przyjemnie od kwietnia do czerwca.

CO ROBIĆ: To miasto, w którym można by spędzić dobre dwa tygodnie zupełnie się nie nudząc. Zdecydowanie polecam popływać miejskimi kanałami (jednorazowe bilety kupujemy już w łódce), wybrać się na któryś z roof top barów (ceny są w nich bardzo wysokie, ale widok i atmosfera są warte jednego drinka; moim faworytem jest Vertigo Moon Bar) i spędzić dzień na kursie gotowania, który zaczynamy od zakupów na lokalnym targu - niesamowita frajda i mnóstwo pysznego jedzenia (polecam Silom Thai Cooking School - sam byłem tam dwa razy). A jeśli jesteście w Bangkoku podczas weekendu, obowiązkowo wycieczka na Chatuchak Market

GDZIE SPAĆ: W Bangkoku znajdziecie hotele na każdą kieszeń, jeśli natomiast podróżujecie grupą lub rodziną, warto zwrócić uwagę na popularne apart hotele - dwu czy trzypokojowy apartament, z dwoma łazienkami, kuchnią (i pralką!) może kosztować naprawdę niewiele. Nocleg w dobrej cenie najwygodniej znajdziecie w porównywarce cen hoteli.  

  
więcej o mnie