2013/06/17

Cebu i Malapascua, Filipiny

W Cebu wylądowaliśmy chwilę po 04:00 - zgodnie z planem. Cebu Pacific (wbrew temu, co ich temat czytałem) spóźniły się w ciągu naszego pobytu tylko raz. Fakt, musieliśmy przez to zmienić ad hoc nasz plan na Manilę, ale summa summarum mogę śmiało polecić te linie. Ważne, żeby mieć przynajmniej kilkugodzinny bufor między lotami - ja zawsze zostawiam ok. dobę. Naprawdę bałbym się latać po Azji mając plan złożony co do minuty :). Trochę o samym Cebu, jednym z największych miast Filipin, później - zatrzymaliśmy się tam w drodze powrotnej. 

"Deptak" przy Bounty Beach


Z lotniska odebrał nas samochód zamówiony dużo wcześniej na My Cebu Guide. Rozwiązanie trochę burżujskie, ale biorąc pod uwagę godzinę przylotu, nasze zmęczenie i oszczędność czasową vs. podróż lokalnym autobusem - jedno z lepszych. Przebiliśmy się przez tłum taksówkarzy-krzykaczy i rozsiedliśmy w wygodnym i bardzo zimnym samochodzie. Tu istotna uwaga - przylatując na Filipiny (zwłaszcza o takiej porze), warto mieć ze sobą trochę filipińskich peso. My zapobiegawczo kupiliśmy je w Hong Kongu i był to strzał w dziesiątkę - często w przewodnikach można przeczytać, że filipińskie bankomaty stoją puste i faktycznie często tak jest. W bodajże trzech bankomatach lotniskowych nie było gotówki.

Podróż do portu w wiosce Maya zajęła nam niecałe 3 godziny. Do pokonania mieliśmy niespełna 140km, ale droga - jak to często bywa na Filipinach - była średniej jakości i prowadziła przez liczne wioseczki, bardzo zatłoczone wczesnym rankiem. Krajobraz był za to niesamowity - słońce wschodzące między soczysto zielonymi wzniesieniami, ponad polami ryżowymi i palmami kokosowymi. Morze miało jeszcze ciemny, chłodny kolor, a niebo dopiero przecierało się z gęstych chmur. Widoki, dla których leci się na drugi koniec świata. Sama Maya to nic szczególnego - kilkanaście chat wokół klepiska zakończonego chwiejnym pomostem. Łódki odpływają zwykle dopiero po zebraniu grupy chętnych, więc po dobrej godzinie czekania w zbyt małej grupce na dodatkowych pasażerów, udało nam się wynegocjować znośną cenę i ruszyć w stronę wyspy Malapascua - małego, idyllicznego skrawku lądu na północ od wyspy Cebu.

Nasze entrée nie było wymarzone - na morzu pogoda się zmieniła, zaczęło mżyć, mocno wiać i się chmurzyć. Na miejscu, mokrzy i zmarznięci, z wilgotnymi plecakami i psiocząc pod nosem ruszyliśmy w stronę naszego hotelu. Nie była to długa wycieczka - większość hoteli na wyspie znajduje się przy Bounty Beach, najładniejszej i najdłuższej plaży. Zatrzymaliśmy się w zarezerwowanym sporo wcześniej Blue Water, którego - głównie ze względu na obsługę - nie polecam. Nigdy nie nastawiam się i nie oczekuję cuda wianków, ale z tak olewczym podejściem nie spotkałem się nigdzie w Tajlandii, Malezji czy później na Filipinach. 

Bounty Beach

















Od następnego dnia pogoda była taka, jak być powinna - słońce żyleta, zero chmur i lekki wiatr. Wyspę wybraliśmy z dwóch głównych powodów - relatywnie niedużej odległości od lotniska i opinii jednego z najlepszych divespotów na Filipinach, gdzie można zobaczyć Kosogona (nazwa angielska brzmi nieco dumniej - Thresher shark). Malapascua jest przez to nazywana mekką płetwonurków i panuje na niej fajny, wyluzowany klimat, który tworzą pogodni ludzie z całego świata. Ten czas wspominam bardzo, bardzo miło.



Malapascua to dobry wybór dla osób przylatujących do Cebu. Jeśli nurkujesz, będziesz szczęśliwy. Jeśli nie, na pewno docenisz puste plaże - w ciągu dnia zdecydowana większość turystów jest na morzu. Mieszkańcy są bardzo przyjaźni i gościnni, choć dzieciaki próbujące sprzedać na plaży mydło i powidło mogą być denerwujące. Bądź rozczulające. W kilku małych sklepikach-kioskach można kupić niemal wszystko, co może być potrzebne - na czele z filipińskim rumem Boracay, wariacją na temat Malibu za 10zł/butelka, w recepcjach hotelowych bez trudu można wymienić dolary i euro, a do bardzo częstych przerw w dostawie prądu szybko można przywyknąć. W końcu to wakacje, prawda?











W drodze powrotnej samochód czekał już na nas w Maya (zamówiliśmy transfer w dwie strony za ok. 6500 PHP/max 4 osoby - to był zdecydowanie największy jednostkowy wydatek tego wyjazdu) - podróż powrotna do Cebu trwała trochę dłużej, głównie przez gigantyczny korek kilka dobrych kilometrów przed miastem. Samo miast nie wydało mi się atrakcyjne. Jest pełne sprzeczności jak całe Filipiny. I brzydkie i ładne, i biedne i bogate, i tanie i drogie. Dużo w nim niechlujnych baraczko-chatek, kilka skupisk nowoczesnych wieżowców i parę wielkich centr handlowych. Nic to jednak odkrywczego - każda metropolia jest przecież miastem kontrastów. Podobno bardzo dużo tu kieszonkowców, o czym nas przestrzegano i czego szczęśliwie nie doświadczyliśmy, a spacery wieczorem nie należą do najprzyjemniejszych. Na zakończenie dnia polecam świeżego, grillowanego tuńczyka w trochę dziwnej, ale dobrej i podobno bardzo popularnej STK ta bai! at Paolito's Seafood House. To tyle, jeśli chodzi o Visayas!

JAK I KIEDY JECHAĆ: Podróż zajmuje sporo czasu - do miasta Cebu dolecimy z Manili lub większych azjatyckich portów przesiadkowych (Hongkong, Singapur). Bilety tanimi liniami Cebu Pacific Air kosztują ok. 200-250 zł w jedną stronę. Z Cebu ok. 3-5 godzin zajmuje dojazd do portu Maya na północnym krańcu wyspy. Stamtąd ok. 30 min. rejsu filipińską bangka boat. Najprzyjemniej w drugiej połowie lutego i w marcu.

CO ROBIĆ: Nurkować - Malapascua to jedyne miejsce na świecie, gdzie codziennie można spotkać Kosogony. W Cebu warto zjeść stek z tuńczyka w niebanalnej Paolito's Seafood House - okolica nieciekawa, ale doświadczenie warte wycieczki.

WARTO WIEDZIEĆ: Na wyspie nie ma zorganizowanego portu (łodzie zatrzymują się przy plaży), utwardzanych dróg i zbyt wielu opcji transportu, więc plecak sprawdzi się lepiej niż walizka. W szczycie sezonu warto mieć zarezerwowany nocleg.


więcej o mnie